wtorek, 23 grudnia 2008

Jestem homofobem? – polemika z zaprzyjaźnionym blogiem http://grzegorz-k.blogspot.com/


Homofobia (określenie pochodzące od słów "homoseksualizm" i "fobia" z gr. φόβος phóbos = strach) – irracjonalny lęk przed zetknięciem się z przedstawicielami mniejszości seksualnych, wstręt, wrogość wobec tych osób lub dyskryminowanie ich ze względu na orientację psychoseksualną.

W świetle powyższej definicji z cała stanowczością stwierdzam, że homofobem nie jesteś. Przynajmniej nic takiego nie wynika z tekstu.

Ale tak się zastanawiam....

„Gej czy lesbijka to nie są źli ludzie, ani przestępcy ale prezentowana przez nich postawa w zakresie związków nie jest i nigdy nie powinna być przedstawiana jako normalna.” To zdanie finałowe komentowanego tu wpisu.

No właśnie. Normalna. Czyli jaka?

Na temat tzw. normalności napisano już wiele. Nie odkryję więc Ameryki, stwierdzając, że ustalenie tego, co jest normalne, a w konsekwencji i tego, co nienormalne, jest niesłychanie trudne, mocno relatywne i obarczone niewyobrażalnie wielkim ryzykiem błędu.

Pokuszę się więc tylko o podstawienie do zacytowanego już zdania kilku innych zachowań społecznych.

„Ludzie śpiący w dzień zamiast w nocy to nie są źli ludzie, ani przestępcy ale prezentowana przez nich postawa w zakresie spania nie jest i nigdy nie powinna być przedstawiana jako normalna.”

„Ludzie nie dążący do kariery to nie są źli ludzie, ani przestępcy ale prezentowana przez nich postawa w zakresie pracy zawodowej nie jest i nigdy nie powinna być przedstawiana jako normalna.”

Nikt nie lubi się tłumaczyć, szczególnie z tego, co w swoim życiu uważa za dobre i zdrowe. Nikt nie lubi zdumionych spojrzeń. Czasem lubimy być oryginalni, ale nie chcemy być dziwolągami. Welcome to the jungle :).

Oto moje trzy grosze w tej materii.


piątek, 19 grudnia 2008

UWOLNIJCIE NAS OD FEMINISTEK


Są wszędzie. Ładne i brzydkie, bogate i biedne, czarne i białe, zamężne i samotne. Można przy tym zauważyć, że są nimi tym bardziej, im lepiej im się wiedzie. Przy każdej okazji karmią nas sloganami na temat ucisku kobiet i nierówności praw, tłumacząc tym każdą napotykaną w życiu trudność i każde doznane niepowodzenie.

Feministki.

Nadeszła już chyba pora, żeby powiedzieć, ile złego wyrządziły temu światu, ile złego wyrządziły samym kobietom i poprosić: uwolnijcie nas od siebie. Pozwólcie nam żyć, cieszyć się każdym dniem, szanować mężczyzn, i – na Boga – nie każcie nam czuć się uciskanymi.

I dlatego właśnie nie będziemy zajmować się tu w żadnym razie teorią, odłożymy na bok wszelką analizę założeń, haseł i definicji. Gdybyśmy bowiem skupili się na nich, równałoby się to próbie udowodnienia, iż panujący przez całe lata w Polsce socjalizm był korzystny dla kraju tylko dlatego, że niektóre z jego założeń były szlachetne. A zatem odłożymy na bok teorię. I przyjrzymy się temu, co w dzisiejszym świecie jest nieodrodnym dziełem feministek, jakie są prawdziwe skutki ich poczynań i jak, koniec końców, wszyscy na tym wychodzimy.

Coś mnie ciśnie, tylko co

Mam koleżankę, osobę niebrzydką, inteligentną, taktowną i łagodnego usposobienia. Nazwijmy ją X. Otóż X ma pracę, dostała ją jako osoba legitymująca się średnim wykształceniem, niezbyt bogatym doświadczeniem zawodowym i dobrymi chęciami. Zarabia tzw. średnią krajową, dojeżdża do pracy ok. 45 minut. Co roku dostaje urlop wypoczynkowy, jeśli zaś czuje się gorzej (przeziębienie, niestrawność), nie waha się skorzystać ze zwolnienia lekarskiego. Jest obowiązkowa i punktualna, uznaje przy tym, że jeśli ma coś do załatwienia w godzinach pracy, może „zwolnić się” i „wyskoczyć” na godzinkę lub dwie.

X ma narzeczonego. On również ma średnie wykształcenie, przy tym od najwcześniejszych lat imał się różnych zajęć, w końcu zaś, przed kilku laty, postanowił spróbować szczęścia za granicą. Wyjechał, dostał dobrą pracę, jednak X odmówiła wyjazdu z kraju i dołączenia do niego. Narzeczony wrócił więc do Polski i przez kilka miesięcy desperacko poszukiwał zajęcia. Wynagrodzenie sięgające tzw. średniej krajowej zadowoliłoby go doprawdy ogromnie, jednak nigdzie nie proponowano mu nawet zbliżonej sumy. W końcu jednak udało się: znalazł zatrudnienie w odległości 700 km od domu (będzie wracał jedynie na weekendy), przy czym musiał wykazać się żelaznym zdrowiem, a o urlop nie było sensu nawet pytać. Ma nadzieję, że w niedługim czasie zacznie zarabiać średnią krajową.

Podczas jednej z naszych rozmów moja koleżanka X nagle rozpoczęła swoją wypowiedź od słów: „Jako wojująca feministka uważam...” . Nie posiadając się ze zdumienia spytałam ją:
- Ależ X, na czym polega twój feminizm, z czym ty wojujesz?
Odpowiedziała mi z pełnym przekonaniem:
- No bo ja uważam, że kobiety nie mają takich samych praw jak mężczyźni.
- Cóż, oczywiście! – drążyłam dalej – Od dawna mamy już tych praw o wiele więcej od mężczyzn. Więc z czym chcesz wojować?
X prychnęła.
- Kobiety nadal są uciskane w wielu dziedzinach życia.

Nie dowiedziałam się od X niczego więcej. Jest uciskana, zniewolona, chce równouprawnienia. Nie ma takich perspektyw zawodowych jak mężczyzna, nie korzysta z podobnych swobód.

X jest typową ofiarą lektury określonego typu, czyta „Zwierciadło” i „Cosmopolitana”. A że psychika ludzka zdolna jest płatać nam różne figle, z których najzabawniejszym chyba jest zdolność do autosugestii, więc przeczytawszy nieskończoną ilość razy hasła o ucisku i niedostatku praw, X poczuła zarówno ucisk, jak i niedostatek. Pomimo swojej inteligencji nie udaje jej się realnie ocenić wartości wytartych sloganów, pozwala im przenikać w głąb siebie i kształtować swoje własne samopoczucie.

I to chyba jest najsmutniejsze w przypadku X. Bo w końcu każdy z nas ma prawo się mylić, każdy w jakimś momencie może nietrafnie ocenić swoje położenie czy przypisać danej sytuacji nieistniejące cechy. Ale nasza X, dzięki bezkrytycznemu przyswojeniu feministycznych poglądów nie potrafi cieszyć się tym, co ma, choć tak naprawdę nie pragnie niczego więcej, a już na pewno do niczego więcej nie dąży. Nie widzi plusów swojej sytuacji, coś bowiem każe jej nieustannie czuć się uciskaną i nierównouprawnioną.

Przykład X jest dość typowy, jednak są i inne.

Nie tak dawno uczestniczyłam w posiedzeniu zarządu pewnej instytucji. Na sali zebranych było 12 osób, w tym cztery panie i ośmiu panów. Wszystkie najwyższe i kluczowe stanowiska należały do pań, panowie zaś stanowili zastępców i członków organu. Pokuszę się o przypuszczenie, że gdyby zsumować zarobki wszystkich obecnych czterech pań, po drugiej zaś stronie – wszystkich ośmiu panów, otrzymalibyśmy dość porównywalne kwoty.

Pod koniec obrad omawiano kwestię zaproszenia pani prezes, jako przedstawiciela naszej instytucji, na konferencję organizacji walczącej o prawa kobiet. Propozycja wywołała przelotny uśmiech na twarzach panów (i nie, drogie panie, nie ma się na co obruszać, bowiem gdyby zaproszenie pochodziło od organizacji walczącej o prawa mężczyzn, salwa śmiechu byłaby doprawdy gromka, zatem przelotny uśmiech to doprawdy przejaw taktu i ogłady), jednak pani prezes odniosła się do niej bardzo poważnie.

- Dobrze, że takie organizacje istnieją – stwierdziła – Przyznam się państwu, iż w mojej ocenie prawa kobiet są nadal niewystarczające i cieszę się, że ktoś głośno o tym mówi.

Wypowiedź ta bardzo mnie zastanowiła. Pani prezes jest osobą posiadającą wyższe wykształcenie i doktorat, ma męża i dwoje dorosłych dzieci, własną, dobrze prosperującą firmę. Mieszka w okazałym domu, co roku wraz z mężem dwukrotnie spędza wakacje (letnie i zimowe) w najfantastyczniejszych zakątkach świata. Choć pracuje zawodowo, nie musi tego robić, bowiem mąż z powodzeniem mógłby utrzymać ją i całą rodzinę na równie wysokiej stopie.

Zadałam więc sobie pytanie: co było dla niej w życiu niedostępne? Z czego musiała zrezygnować, z tego wyłącznie powodu, że jest kobietą? Jakich to praw brakowało jej lub brakuje i co jeszcze spodziewałaby się przy ich pomocy uzyskać?

Podobnych przykładów można by znaleźć o wiele więcej, zaglądając we wszystkie sfery społeczeństwa i oglądając je w dowolnym przekroju. Wniosek, jaki się nasuwa, jest natomiast jeden: współczesna feministka nie wie czego chce, ponieważ nie ma pojęcia, co jej doskwiera. Doskwiera jej zaś przypadłość nie mająca nic wspólnego z rzeczywistym stanem jej praw czy sytuacją w społeczeństwie, przypadłość, którą moglibyśmy umownie nazwać społeczną hipochondrią. Niczym pewien przedsiębiorczy chłop z filmu „Monty Pyton i Święty Graal”, zapytany przez przejeżdżającego króla o drogę, krzyczy „Ciemięży mnie! Widzieliście jak mnie ciemięży?!”

A wszystko to dzięki kilku niesłychanie zabawnym miotom, na które każda szanująca się feministka zawsze może się powołać, a którym postaramy się przyjrzeć nieco bliżej.

Mitologia

Mit 1 – faceci rządzą światem

Zastanawiam się co miałoby o tym świadczyć. Kto głośniej krzyczy? Kto wypowiada więcej słów? Cóż, przyjrzyjmy się zagadnieniu od nieco bardziej oficjalnej strony.

Tak naprawdę uważam, że robienie tego typu zestawień jest żałosne i żenujące. Jednak chcąc przekonać o czymkolwiek nasze wojujące siostrzyce trudno odwołać się do samej retoryki.

A zatem:

W Hiszpanii – spośród 16 ministrów, 8 to kobiety, w Szwecji – 11, w Chile – 3, w Argentynie –2, w Finlandii – 6, w Bazylii – 1, w Czechach – 2. W Parlamencie Europejskim jest obecnie 190 posłanek. Organizacji i instytucji, na czele których stoją lub stały panie nie sposób wymienić, na świecie są tego bowiem miliony.

A zatem – gdzie nas nie ma?

Koleżanki feministki zakrzykną zapewne w tym miejscu „tak, ale to właśnie dzięki nam! bez nas by tego nie było!”

Odpowiem: owszem, nie byłoby; tylko czy aby na pewno byłoby wtedy gorzej?

To trochę tak, jakby zacząć się zastanawiać ilu wśród nauczycieli wf na świecie jest blondynów, ile księgowych pochodzi ze wsi i jaki procent lekarzy ma indiańskiego przodka. Doprawdy nie wiem jakie znaczenie może mieć dla mnie to, czy szefem rządu/państwa/firmy jest kobieta czy mężczyzna, wołałabym bowiem, żeby był to po prostu dobry fachowiec i (no cóż, warto pomarzyć) człowiek w miarę uczciwy.

Mit 2 – zarabiamy mniej

Po pierwsze – nikt nigdy tego nie udowodnił. By udowodnić, trzeba byłoby bowiem wziąć pod lupę całe rzesze stuprocentowo porównywalnych pracowników, na tych samych stanowiskach, o tych samych kwalifikacjach, tak samo zdolnych i zaangażowanych i tak samo wiarygodnych. A potem, porównać ich zarobki. Nie wiem doprawdy, czy byłoby to wykonalne.

Ponieważ – i tu po drugie: w zasadzie czemu nie?

Zacznijmy od tego, że w obecnej dobie zaangażowanie jakiegokolwiek pracownika to przedsięwzięcie nie lada. Kosztowne (nie tylko pensja ale i szereg obowiązkowych świadczeń), ryzykowne (za pracownika odpowiada pracodawca) i mało stabilne (urlopy wypoczynkowe, okolicznościowe, zwolnienia chorobowe). To, w jaki sposób przywileje pracownicze obracają się przeciwko samym pracownikom, generując szarą strefę, to zupełnie odrębny temat, tu wystarczy, że uprzytomnimy sobie skalę obciążenia.

Zatem jako pracownicy, chętnie z tych możliwości korzystamy, jednak postawmy się przez chwilę w sytuacji pracodawcy. Mam pracownikowi zapłacić. Mam za niego odpowiadać. Mam przyjąć na siebie ryzyko, że jeśli zachoruje, z dnia na dzień zostaję bez jego pomocy. Jakimi kryteriami będę się więc kierować?

Osobiście, gdybym miała zaangażować pracownika – kobietę czy mężczyznę, byłoby mi zupełnie wszystko jedno, jeśli chodzi o kwestię merytoryczną. Znam bowiem w swojej dziedzinie tyle samo doskonałych fachowców kobiet jak i mężczyzn. Należałoby jednak wziąć pod uwagę także aspekt – nazwijmy to – organizacyjny. Jak długo popracuje u mnie tenże człowiek, w którego zamierzam inwestować? Jakich niespodzianek mogę się z jego strony spodziewać?

Pewien mój znajomy przedsiębiorca zatrudnia tzw. asystentkę. Musi, bez tego rodzaju pomocy nie byłby w stanie wykonywać usług w swoim fachu. Przez pięć kolejnych lat co roku angażował na to stanowisko nową panią, po kilku miesiącach okazywało się jednak, że pani zaszła w ciążę, wskutek czego prędzej czy później stawał przed koniecznością zatrudnienia nowej osoby i tak dalej. Żadnej z osób zatrudnionych wcześniej nie mógł oczywiście zwolnić, tak więc po owych pięciu latach miał na swoim „stanie” pięć pracownic, z których pracę wykonywała jedna (i jednej tylko potrzebował), jednak cztery pozostałe mogły w każdej chwili zgłosić chęć powrotu do pracy, co oznaczałoby konieczność przyjęcia ich z powrotem i przejścia przez procedurę rozwiązywania umów, co oznaczałoby dla niego spory, nie zawiniony i niczym nie uzasadniony ekonomicznie wydatek.

Nie ulega wątpliwości, że mój znajomy przedsiębiorca miał wyjątkowego pecha, jednak to przykład prosto z życia. Tak się składa, że w dziedzinie, w której działa, asystentkami są w zasadzie w 100% kobiety, wyboru więc na dobrą sprawę nie miał. Gdyby jednak go miał, można się spodziewać, że nigdy więcej nie zaangażowałby już żadnej pani, gdyby zaś miał to zrobić, jej potencjalną wartość oceniłby znacznie niżej niż ewentualnego pana. I czy można by mu się dziwić?

W tym rzecz. Nie tyle w gwarancjach socjalnych, ile w zachowaniu samych kobiet. Znam wiele przykładów pań podejmujących zatrudnienie i, jak miało to miejsce w powyższym przykładzie, niemal natychmiast korzystających ze zdobyczy socjalnych na rzecz macierzyństwa. A co za tym idzie - stawiających swoich pracodawców w trudnych i nieoczekiwanych sytuacjach. Dlaczego miałoby więc dziwić to, że zatrudnienie kobiety oceniane jest jako potencjalnie bardziej ryzykowne? W ryzykowny interes nie każdy zaś zdecyduje się wejść, a gdy już to zrobi, nie zechce zainwestować zbyt wiele.

Gdybyśmy wszystkie podejmowały zawsze światłe i rozsądne decyzje, umiały w odpowiednim momencie dokonać wyboru pomiędzy pracą a macierzyństwem, problemu mogłoby równie dobrze nie być. Same gwarancje socjalne, wykorzystywane mądrze i ze zrozumieniem, nie byłyby postrachem pracodawców. Postrachem takim jest zaś nasza krótkowzroczność, chęć zarabiania pieniędzy (bo takie jesteśmy niezależne) i realizowania się w rodzinie jednocześnie. A za to wszystko po prostu ktoś musi zapłacić. Jeśli więc nawet okazałoby się prawdą, że przeciętnie zarabiamy mniej, to wiedzmy dlaczego. Powodem nie jest bowiem to, by oceniano naszą pracę niżej. Po prostu stanowimy, dzięki własnym poczynaniom, inwestycję bardziej ryzykowaną.


Mit 3 – prawo nas nie chroni

To jeden z moich ulubionych mitów, choć trudno powiedzieć, czy bardziej zabawny czy tragiczny.

Przyjrzyjmy się faktom:

Konstytucja stwierdza, że kobieta i mężczyzna w Rzeczypospolitej Polskiej mają równe prawa w życiu rodzinnym, politycznym, społecznym i gospodarczym. W szczególności, mówi dalej, mają równe prawo do kształcenia, zatrudnienia i awansów, do jednakowego wynagradzania za pracę jednakowej wartości, do zabezpieczenia społecznego oraz do zajmowania stanowisk, pełnienia funkcji oraz uzyskiwania godności publicznych i odznaczeń.

Pani mającej status pracownika gwarantuje się, że:
- podczas ciąży nie wolno zwolnić jej z pracy,
- zatrudnionej na czas określony, jeśli zaszła w ciążę, umowa przedłuża się do dnia porodu,
- w ciąży nie wolno zatrudniać jej w porze nocnej ani w godzinach nadliczbowych,
- przysługuje jej urlop macierzyński w wymiarze co najmniej 14 tygodni (z reszty może zrezygnować), podczas gdy mężczyźnie tylko 2 tygodnie,
- pracodawca musi udzielać pracownicy ciężarnej zwolnień od pracy na zalecone przez lekarza badania lekarskie przeprowadzane w związku z ciążą, co więcej - za czas nieobecności w pracy z tego powodu pracownica zachowuje prawo do wynagrodzenia,
- gdy karmi dziecko piersią ma prawo do dwóch półgodzinnych (lub 45-minutowych, jeśli karmi więcej niż jedno dziecko) przerw w pracy wliczanych do czasu pracy.
- pracodawca zatrudniający pracownicę w ciąży lub karmiącą dziecko piersią jest obowiązany dostosować warunki pracy do wymagań określonych w przepisach lub tak ograniczyć czas pracy, aby wyeliminować zagrożenia dla zdrowia lub bezpieczeństwa pracownicy. Jeżeli dostosowanie warunków pracy na dotychczasowym stanowisku pracy lub skrócenie czasu pracy jest niemożliwe lub niecelowe, pracodawca jest obowiązany przenieść pracownicę do innej pracy, a w razie braku takiej możliwości zwolnić pracownicę na czas niezbędny z obowiązku świadczenia pracy. Pracownica w okresie zwolnienia z obowiązku świadczenia pracy zachowuje prawo do dotychczasowego wynagrodzenia.

Emerytura przysługuje kobiecie wcześniej niż mężczyźnie.

Służba wojskowa, co do zasady, nie jest w odniesieniu do kobiet obowiązkowa.

Ponadto warto zwrócić uwagę na dwa szczególne akty prawne: otóż Minister Gospodarki wydał rozporządzenie w sprawie szczegółowych warunków i trybu udzielania kobietom pomocy de minimis na podjęcie własnej działalności gospodarczej. Nie muszę dodawać, że nie istnieje jakiekolwiek analogiczne rozporządzenie odnoszące się do mężczyzn.

Drugie ciekawe (i w moim pojęciu – o wiele bardziej humorystyczne) rozwiązanie legislacyjne to powołanie tzw. Pełnomocnika Rządu do Spraw Równego Statusu Kobiet i Mężczyzn. I w zasadzie nic w tym złego (choć pełnomocnik taki ma status sekretarza stanu w kancelarii premiera, a więc jego działalność kosztuje, a zatem, podobnie jak w przypadku setki innych struktur rządowych pojawia się pytanie o sens pakowania publicznych środków w funkcjonowanie kolejnego urzędu, stanowiska, funkcji; ale to już odrębne zagadnienie), bo równy status to hasło raczej nieszkodliwe. Warto przyjrzeć się natomiast działalności tegoż pełnomocnika, powołanego, bądź co bądź, kilka lat temu (2002r.):
- pełnomocnikiem jest kobieta
- w dokumencie pt. Informacja Rządu dotycząca Realizacji Krajowego Programu Działań na Rzecz Kobiet - II etap wdrożeniowy na lata 2003 - 2005 pełnomocniczka stwierdza, że strategicznym założeniem programu jest kompleksowe podejście do rozwiązywania problemów kobiet.
- obecnie prowadzone są dwie kampanie: „Czas na kobiety” i „Krajowy Program Działań na Rzecz Kobiet”.
- na stronie www pełnomocniczki znajdujemy odrębny link: Zdrowie Kobiet
- prowadzone są obecnie trzy postępowania konkursowe: 1. dla organizacji pozarządowych, 2. „Promocja partycypacji kobiet w politycznych procesach decyzyjnych”, i 3. „Aktywizacja polityczna kobiet ponad podziałami”.

Ani słowa o działaniach na rzecz mężczyzn.
A zatem równy status tylko i wyłącznie w tytule, bo z pewnością nie w działaniu. Pani pełnomocnik koncentruje się wyłącznie na paniach, przy czym nie słyszałam, by mężczyźni wysuwali z tego tytułu jakieś pretensje. A spróbujmy wyobrazić sobie sytuację odwrotną, tj. gdyby pod tym samym hasłem pełnomocnik – facet poważył się w analogiczny sposób zajmować się wyłącznie przedstawicielami swojej płci. Larum podnoszonego przez feministki nie mam ochoty nawet sobie wyobrażać.

To najbardziej oczywiste przykłady uregulowań prawnych poświęconych kobietom. Można bowiem znaleźć i takie, które teoretycznie przysługują wszystkim, w praktyce jednak korzystają z nich w większości panie (urlopy wychowawcze, dni opieki na dziećmi itp.) .

No więc czego jeszcze chcą współczesne wojowniczki, czegóż im tu brakuje? Czy dążą do tego, by w przepisach zagwarantowano, że kobieta wszystko może ale absolutnie nic nie musi?

Być może jednak chodzi o coś zupełnie innego, co współczesnym feministkom rzeczywiście doskwiera a co można by sprowadzić do zagadnienia:

Skąd by tu wziąć szacunek

Nie będzie chyba stanowiło wielkiego odkrycia, jeśli powiemy sobie, że fałsz generalnie nie budzi szacunku. W ogóle trudno o szacunek tam, gdzie ktoś coś lub kogoś udaje – lepszego, mądrzejszego, skromniejszego – cokolwiek - niż jest w rzeczywistości. Jeśli takie udawanie potrafi nawet kogoś w pierwszej chwili zmylić, na dłuższą metę wychodzi na jaw, niczym przysłowiowe szydło z worka.

Niebezpieczeństwo polega na tym, że długotrwałe wmawianie sobie pewnych cech (jestem niezależna, jestem przebojowa, jestem twarda) powoduje, że po pewnym czasie rzeczywiście nie wiadomo już, które zachowanie jest nam właściwe, które zaś jest wynikiem wielopokoleniowego prania mózgów. My więc możemy rzeczywiście się już w tym nie orientować, ale ilekroć demonstrować będziemy coś, co nie wypływa z nas samych, ta fałszywa nuta i tak da o sobie znać, i choć my sami możemy jej nie dosłyszeć, dosłyszy ją ten, kto będzie się nam przysłuchiwał.

Feministki chciałyby być traktowane poważnie, ale nie są. Chciałyby być szanowane, ale nie są. A to wszystko właśnie dlatego, że tak wiele w ich nawoływaniach jest wywijania szabelką, a tak mało prawdziwej znajomości samych siebie.

Zastanówmy się przez moment: czy określenie „zniewieściały mężczyzna” budzi nasz szacunek? No właśnie. Bo taki ktoś to człowiek, który nabrał nie swoich cech. Utracił nieco ze swoich wartości przyrodzonych, nabrał zaś takich, które nie wynikają z jego natury.

A przecież feministki to nic innego tylko kobiety, które za wszelką cenę chciałby mieć tak jak mężczyźni – mieć takie same prawa, wykazywać takie same umiejętności, otrzymywać takie same profity itd. Nie wystarcza im to co mają – swoje własne prawa, swoje własne zdolności, a także własne, płynące z tego korzyści. Nieustannie porównują się do mężczyzn i swoją sytuację oceniają wyłącznie z ich perspektywy. Chcą być kimś innym niż są. Nie powinny się więc dziwić, że ta fałszywa nuta będzie zawsze budzić politowanie w miejsce podziwu i kpinę w miejsce respektu.

Sądzę, że obowiązkową lekturą każdej początkującej feministki powinien być „Dom i świat” Rabindranatha Tagore. Niech sobie przeczyta i sama oceni, w którym momencie bohaterka budzić będzie jej szacunek: wówczas gdy jej światem jest dom, w którym jest tak wiele warta i powoduje sobą tyle dobrego, czy wówczas, gdy jej domem staje się świat, w którym jej śmieszne i nieporadne poczynania okazują się tak destruktywne.

By uniknąć nieporozumień chcę tu jednak od razu wyjaśnić: odnoszę się tu przez cały czas do tego, co najbardziej charakterystyczne dla współczesnych feministek: krótkowzroczność, napastliwość, jednotorowość myślenia. Nie uważam natomiast w żadnym wypadku, by niczym jojo należało popadać ze skrajności w skrajność i dowodzić teraz, że wszystkie bez wyjątku kobiety powinny powrócić do domów i wyrzec się zdobyczy równouprawnienia. Rzecz w tym, by każdy był sobą, takim prawdziwym, niekłamanym sobą, by feministki przestały mącić nam w głowach wmawiając każdej z nas więcej wyzwolenia, niż rzeczywiście mamy go w sobie. A przede wszystkim – by żądając od mężczyzn respektu umiały go im same okazać, by chcąc być doceniane umiały również okazać uznanie. Nieustanne wykrzykiwanie o tym, jak to „wszyscy faceci są tacy a tacy”, a tak w ogóle to wszystkiemu winien jest testosteron, doprawdy nie dodaje im splendoru, a ten mało szacowny cień pada na nas wszystkie, również te, które nie podpisują się pod takimi poglądami ani jedną kroplą atramentu.

Swoją drogą, osobiście niecierpliwie czekam na drugą część piosenki, w której wokalistka będzie obrzucać inwektywami estrogeny, odpowiedzialne, bądź co bądź, za jej własne humory, trudne dni i nieustanną walkę z własnym organizmem. Ciekawe, czy się doczekam.

Pewnie nie, bo feministka to już taki ktoś, kto widzi źdźbło w cudzym oku, a belki we własnym nie. Tak naprawdę podejrzewam więc, że przez świat będzie musiało przejść jeszcze niejedno nowe pokolenie, nim feministyczna burza wreszcie ucichnie i nim wszyscy będziemy mogli zgodzić się co do tego, że niekoniecznie musimy być tacy sami, a to, że jesteśmy różni nie oznacza wcale, że koniecznie musimy czuć się wobec siebie lepsi czy gorsi i wiecznie coś sobie udowadniać.

Jak bumerang

Ci, a raczej te, które rozpętały niegdyś walkę o „równe prawa”, nie wzięły pod uwagę pewnego podstawowego mechanizmu: że każde uzyskane prawo rodzi również i obowiązek. Może zresztą przewidzieć tego było nie sposób, a to z tego względu, że czasem dążąc do zrealizowania jakiegoś marzenia chcemy, żeby się ziściło za wszelką cenę. No i tak to właśnie się stało, cena okazała się nie tyle enigmatycznie „wszelka”, ile całkiem konkretnie „wielka”. I pół biedy, gdyby płaciły ją same zainteresowane, gorzej, że płacimy ją my, tu i teraz, na każdym kroku. Ponosimy koszt zmieniania świata przez feministki i doprawdy niełatwo będzie wrócić do korzeni.

Nasze prababcie chciały pracować, ale nie przewidziały, że „móc” będzie wkrótce oznaczało „musieć”. Tak się bowiem stało, że nikt już dziś nie zakłada, że zatrudniając mężczyznę, zatrudnia żywiciela rodziny. Bo w końcu małżonka też może pójść do pracy. Mężczyznom wytrącono więc z rąk argument do domagania się wyższego standardu płac, zaś ich małżonki, czy mają na to ochotę czy nie, postawiono przed koniecznością szukania pracy zarobkowej. Na dodatek w szybkim czasie zagęścił się nam w ten sposób rynek pracy, generując rzesze bezrobotnych. Gdybyśmy odpuściły sobie ten szaleńczy pęd do kariery, pozostali znaleźliby zatrudnienie o wiele łatwiej i za większe pieniądze. Kołderka jest jedna, ale dzięki feministkom musimy przykrywać się nią wszyscy razem i trudno się dziwić, że wystaje spod niej tak wiele zimnych stópek.

To przykład pierwszy z brzegu, ale i tu jest ich o wiele więcej. No bo czy doprawdy tak mało znana jest stara prawda, że dobrobyt demoralizuje? Feministki zagnały nas do pracy, zdejmując z mężczyzn zadanie utrzymywania nas. Oczywistym skutkiem takiego posunięcia jest to, że facetom coś się zaczęło nie zgadzać. Przestało być potrzebne to, do czego tak skrupulatnie przygotowywano ich ojców, dziadków i pradziadków, muszą więc zacząć być inni, tylko jacy i skąd czerpać na to pomysły? Stąd zaś już prosta droga do frustracji, rozleniwienia i wszelkich uzależnień, na które z kolei panie skłonne są utyskiwać nie przypuszczając nawet, że zawdzięczają je wyłącznie sobie.

Zupełnie poważnie

Żonie Mahatmy Gandhiego, Kasturbie, przypisuje się jedną z najpiękniejszych wypowiedzi, jaka kiedykolwiek padła w interesującym nas temacie: "Źródłem mojej godności jest podążanie ze mężem”. I czemuż by stwierdzenie to miało być w dzisiejszych czasach takim anachronizmem? Zarówno wtedy, jak i dziś można by uzupełnić je tylko o jedno: za godnym mężem. Trudno bowiem wyobrazić sobie, by podążanie za leniwym mętem spod budki z piwem mogło stanowić źródło czegokolwiek dobrego lub przyjemnego, w tym też i godności. A zatem – tak, oczywiście – stwierdzenie to, podobnie jak wszystkie inne maksymy i życiowe mądrości, nie będzie uniwersalne w stu procentach. Nie skorzysta z niego żona leniwego męta, nie skorzysta także kobieta samotna. Pozwólmy jednak tym z nas, które mają taką możliwość, podpisać się pod tym zdaniem. Bo jeśli poglądy takie jak ten bezmyślnie wyrzucimy do lamusa, jeśli pozwolimy wmówić sobie, że to relikt i przeżytek, odejmiemy sobie jedno z pięknych i ważnych źródeł naszej własnej godności.

(YV 2005)